PIERWSZA CHEMIA

…Jeżeli chcesz być silny, daj sobie prawo do słabości…

Tyle różnych myśli, które pomagały mi w chorobie…

Wrzucam je na początek, każda z nich może się znaleźć w innym rozdziale. Myśli, które mnie wzmacniały. Jest tak…

Na początku wszyscy dzwonią, martwią się, wspierają i ofiarowują ci pomoc. Na początku jesteście silni, bo to początek choroby. Wszyscy widzą, że dajecie radę  –  więc jest dobrze, choroba opanowana, a ty z czasem słabniesz i osoba najbliższa też.

Słabniesz, a bliskich jest coraz to mniej.

Często myślę – co myśli i czuje osoba, która przez 7 lat walczy z chorobą i wie, że ratunku nie ma i wie, że umiera i że cudem jest każdy przeżyty dzień i ten z bólem też. I wie, że trzeba się cieszyć każdym dniem i również tym, „ w którym skręci się w lewo”.

Kiedy była ta Pierwsza Chemia?

To musiał być początek sezonu. Już wiemy, że będzie pierwsza chemia! To dobrze, bo mogło jej nie być! Cieszymy się. Okazuje się, że w tym samym czasie, gdy Basia ma mieć pierwszą chemię, ja mam jechać z teatrem z przedstawieniem „Aleksandra. Rzecz o Piłsudskim” na Festiwal Prapremier do Bydgoszczy.

Proszę dyr. Sebastiana Majewskiego o zastępstwo, nie ma żadnych problemów. Zrobią. No i nie pojechałem do Bydgoszczy, przez te wszystkie lata, nigdy żadnych problemów, podczas choroby Basi w teatrze nie miałem, wręcz przeciwnie, na każdym etapie choroby czułem wsparcie całego zespołu i wszystkich zmieniających się dyrektorów artystycznych i dyr. Naczelnej Danuty Marosz też…

Pani dyrektor zawsze mi mówiła: panie Ryśku, proszę pamiętać, gdyby pan, państwo, czegokolwiek potrzebowali, to jesteśmy do państwa dyspozycji.

Kuba przyjechał z Wrocławia, jesteśmy wszyscy razem w szpitalu, cała Nasza Trójca, rodzina w nieszczęściu, by szczęście przynieść i z nieszczęściem walczyć!

Bardzo chciałem być w tym dniu z Basią.

Wieziemy z Kubą Basię na wózku inwalidzkim na oddział. Basia chodzić nie może, ma wodobrzusze, 10 litrów wody w sobie. Ten wózek będzie często towarzyszył nam w wędrówkach na oddział, czasem będziemy na nim wieźć Basię, a czasem będzie służył Basi zamiast chodzika.

Czekamy na oddziale chemioterapii. Basię trzeba wpisać na oddział. Czekając słyszę głosy personelu i pacjentów. Tu się wszyscy znają. O co chodzi? Później się dowiem, że pacjenci często wracają na oddział nawet przez lata i dlatego wszyscy się znają i wiedzą o sobie prawie wszystko! Niestety zdarza się i tak, że któregoś dnia ktoś nie wróci i tak stało się z Basią.

Basia przyjęta na salę, ma łóżko, na szczęście będzie się tu pojawiać jeszcze przez 7 lat.

Musimy z Kubą  już iść. Kuba pojedzie do Wrocławia a ja zostanę sam. Już wiemy, że ten pierwszy cykl będzie miał 6 kursów, każdy następny kurs po 3 tygodniach.

Już na korytarzu, gdy wychodzę spotykam dr, która opiekuje się Basią. Pytam, kiedy i po jakim czasie zniknie albo się zmniejszy wodobrzusze? Pani dr mówi, że dobrze będzie jak po pierwszej chemii wodobrzusze się zmniejszy, ale jeżeli nawet się zmniejszy, „to pan tego nie zauważy”.

Wieczorem jestem ponownie w szpitalu. Basia już śpi, coś jej podają do żyły. Idę do dr ordynator zapytać o stan Basi. „ona bardzo cierpi, dusi się, niestety innego wyjścia nie ma, trzeba podawać chemię i czekać, nic teraz nie możemy przewidzieć”.

Dowiaduję się, jak duży jest marker, 467, a może jeszcze większy, na pewno większy, nie chce mi się sprawdzać w szpitalnych papierach. Dlaczego? No właśnie dlatego –  już wiem, że nie powiem Basi jaki jest marker. Później, jak Basia wyjdzie ze szpitala, załatwię jej kondensator tlenu, by się jej lepiej oddychało. Po 7 latach, załatwię znowu, ten nowy będzie lepszy, minęło przecież 7 lat i medycyna poszła do przodu. Basia jak oglądała w telewizji nowotworowe nowinki zawsze mówiła: „ja na znalezienie lekarstwa na raka nie doczekam”.

I niestety były to prorocze słowa!

Ten załatwiony po 7 latach kondensator tlenu przydał się, ale niestety tylko na chwilę – ułatwił odchodzenie. Po odejściu Basi odwiozłem kondensator do Hospicjum zapinając go pasami w samochodzie jak dziecko, by się nie przewrócił. Kondensator wrócił do hospicjum na swoje miejsce, ale Basi już z nami nie było.

Po wizycie u pani dr idę do Basi, bardzo mi jej żal, niestety nic nie mogę zrobić, mogę tylko bezradnie patrzeć. Wiem, że nie należy strachu okazywać, ale to jest bardzo trudne! Patrzymy na siebie oboje, wiemy jaka jest sytuacja i oboje udajemy, że jest ok.

Patrzymy na siebie jak wiele lat temu, gdy to ja byłem na OIOMie. Wtedy to ja udawałem, że jest ok i Basia udawała, że jest ok, a oboje wiedzieliśmy, że wcale nie musi być ok, bo mogę umrzeć. Tak – wiele lat temu przećwiczyliśmy tę grę!

Żegnamy się. „ Idź już do domu” mówi Basia. Idę, nie wiem, co będzie dalej!

… już ciemno, jesień dni coraz krótsze… Jestem na dole, na parkingu przed szpitalem, stoję koło samochodu i patrzę w górę, chcę zobaczyć okno sali w której leży Basia. Jak byłem w tej sali, patrzyłem przez okno w dół, a Basia sobie spała.

Patrzę teraz w górę. W oknie widzę Basię, jak stoi i patrzy. Patrzymy na siebie z oddali. Basia w dół, ja w górę i wiemy, że się widzimy. Czy jest to nasze ostanie pożegnalne patrzenie? Co będzie jutro?

Czuję jakąś nieopisaną energię między nami, mimo zamkniętego okna, odległości, ciemności – jakaś niewidzialna nić nas łączy.

W sumie… fajne było to uczucie i fajnie jest mi teraz, jak to patrzenie sobie przypominam….

Co będzie jutro? Kolejny obraz, z którym nie wiem co zrobić? Basia w oknie. Wyrzucić z pamięci? Nawet gdybym chciał wyrzucić, czy to się w ogóle uda?

Rano…

Dobrze jest – Basia żyje…. Okazało się, że w trakcie podawania chemii Basia na jakiś czas utraciła mowę! Wszyscy na oddziale spanikowali. Dlaczego się tak stało, co było powodem – nikt nie wie!

Potem wszystko się uspokoiło i wróciło do normy. Widzimy się oboje i bez słów cieszymy się sobą. Noc minęła… Powoli poznaję szpital, który po latach będę znał na pamięć! I będę znał wszystkie tajne przejścia, skróty i zakamarki. Nie wiem, po co idę i gdzie, może po jakieś jedzenie dla Basi, może po picie, może po gazety…

Na korytarzu spotykam znajomego lekarza. Znamy się z teatru. Basia była na jego oddziale na chirurgii i to chyba on operował Basię, wykonywał tzw. operację zwiadowczą – laparotomię, po której okazało się, że rak jest tak bardzo rozsiany. Wiem, że on wszystko wie, bo widział, był w środku w jamie brzusznej.

Pytam go, jak on to widzi dalej, jakie są szanse i w ogóle?

Patrzy na mnie i ze smutną miną, tak by mnie nie urazić, mówi, że sytuacja jest bardzo poważna i daje delikatnie do zrozumienia, że właściwie nie ma szans!

Widzę to w jego oczach… „to szans nie ma?” – pytam.

Nie ma! A ja mówię, jakby nie sobą: ale może się uda – mówię to z takim przekonaniem, że on się uśmiecha szeroko i powtarza za mną. No tak, może się uda i twarz mu się rozjaśnia.

No tak… To ja musiałem w te jego rutynowe patrzenie wpuścić radość. Może się uda…

No i udawało się przez 7 lat, a już wtedy była beznadziejna sytuacja.

Po 3 tygodniach Basia wraca na oddział, na 2 kurs tego samego cyklu. Wodobrzusze spadło do zera, a marker był prawie w normie. Wszyscy się cieszą: „o Pani Basia wróciła, pani Basia wróciła”. Ja nie rozumiem tych zachwytów, tej radości.

Po jakimś czasie zrozumiałem, to był chyba pierwszy z „cudów” i jakkolwiek to nazywać – to był cud. Nikt wtedy, gdy Basi podawano pierwszą chemię, nie wierzył, że Basia wróci na kolejne chemie i kondycja Basi tak radykalnie się poprawi! Wodobrzusze spadło do zera marker prawie w normie.

„pani Basia wróciła” – wszyscy zobaczyli kogoś, kto miał przyjść na chemię tylko raz.

Kolejne chemie, chodzę do Pani Beaty i pytam co robić, jak wspierać, pomagać, co ma robić Basia, Kuba i ja? Wiem, że jak nie dostanę żadnej rady, padnę. Teoretycznie wszyscy wiemy co mamy robić, lekarze o tym mówią, są książki, ulotki ale ja czuję, że potrzebuję czegoś duchowego, to może być nawet coś irracjonalnego, ale by mi pomagało. 

Po latach pani Beata powie: nie wiedziałam co ci mam poradzić, co powiedzieć facetowi, który siedzi przede mną w kurtce większej od niego samego.

Jest recepta i jest plan. Basia ma chodzić, powoli, po trochu, po centymetrze, metrze i więcej i więcej. Chodzić, po korytarzu, tam i z powrotem.

Chodzić!

I Kubuś robi plan chodzenia, ile, kiedy? Rozpisuje go na dni, po centymetrze, metrze. A Basia dyscyplinuje się i chodzi, powoli to chodzenie zaczyna nam wszystkim pomagać. Chodzimy duchowo z Basią wszyscy. Bo trzeba czasami pacjentem „potrząsnąć” mówi Beata. Bo krok do przodu, to krok naprzód, to równa droga, nie pod górę.

Basia wraca na kolejne kursy, różnie bywa między tymi kursami i w czasie ich trwania. Po drugim jest tak słaba i tak się poci, że myślę: dzisiaj do domu Basia nie pojedzie.

Po każdym kursie Basia tydzień dochodzi do siebie, nie może jeść i musi brać bolesne zastrzyki w brzuch, po których bardzo mdli. Ostatni tydzień na regenerację i znowu – na szczęście – na kolejny kurs. I udało się wziąć cały cykl – 6 kursów. Będzie powtórna operacja, by guz, którego za pierwszym razem nie usunięto, można było usunąć teraz!

Święta Bożego Narodzenia, tuż, tuż… Basia w szpitalu, wszywają jej port.

Port to takie coś, co wszywają w odpowiednim miejscu, pod skórę, by przez ten port można było podawać chemię, pobierać krew na badania, podawać kroplówki i by nie trzeba było za każdym razem wkuwać się do żyły. Port ułatwia życie, to mniej wkuwania, mniej cierpienia, zwłaszcza jak się ma takie żyły jak Basia, których nie widać bo są schowane bardzo głęboko i trudno je znaleźć i w nie trafić. Basi ręce od tych nietrafionych wkłuć są całe sine, boli mnie jak na nie patrzę!

Jadę po Basię do szpitala tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Port wszczepiony, w szpitalu pusto. Święta. Jesteśmy sami w Sali. Basia mówi: „Wiesz, powiedzieli mi, że to rak złośliwy”. Udaję, że nie wiedziałem, jeszcze nie raz będę udawał, że nic nie wiem.  Tak – nie zawsze trzeba wszystko mówić!

Słyszę jej smutny głos i widzę jak jest bardzo przygnębiona i smutna, ciągle mi jej żal, nawet teraz, a przecież minęło już ponad 8 lat – ten nieustający żal…

Co ja mam jej powiedzieć, że mi przykro, że nic się nie stało, że będzie dobrze. Ta bezradność, która jeszcze wiele razy się pojawi, była dla mnie zawsze nie do uniesienia!

Przecież ja o tym wiedziałem od samego początku. Mówię, żeby coś mówić, jakoś sobie z tym damy radę. I dawaliśmy przez 7 lat. Siedem lat to była dla nas wieczność.

Jedziemy do domu, szczęśliwi, przecież już za chwilę święta… Pierwsze chore święta. Z choinką, prezentami, uszkami, rybą, opłatkiem  i z życzeniami, byśmy się spotkali w naszym trójkowym gronie za rok.

I były święta – chore i zdrowe – razem!

Święta z rożnymi myślami –  ze szczęściem, myślą, czy za rok spotkamy się znowu – przy wigilijnym stole. Być blisko chorej, kochanej osoby, blisko, bardzo blisko, cały czas jak najbliżej. A jednak będzie operacja. Chemia zadziałała.

I to jest szczęście, mimo, że będzie bolało, że strach, że nie wiadomo czy się uda…

Szczęście…cieszyć się, że będzie operacja, która boli i nie wiadomo jak się skończy, cieszyć się jak dziecko, że świat jest piękny i warto w nim być!

Cieszyć się życiem tu i teraz, takie proste a takie trudne.

Rysunek 6 historia choroby napisana przez Basię

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

error: Content is protected !!