NIEKOŃCZĄCA SIĘ OPOWIEŚĆ – PACZKI

Już wszyscy wiedzą.

Rak.

Podobno u Basi w sądzie było zebranie, co robić? Padły słowa – sytuacja jest bardzo poważna.

… Minie jeszcze trochę czasu! Ile nie wiem, może kilka lat, oczywiście – jak wszystko dobrze pójdzie, zanim różne groźne sytuacje, na granicy nie do wytrzymania, my – Nasza Trójca, będziemy traktować normalnie. I gdy pogarszające się wyniki, kolejne operacje, zwłaszcza te, które się nie udały i kolejne nawroty, staną się dla nas normą i będziemy z nimi za pan brat!

… I będziemy ze strachem, niepokojem i bólem –  także tym egzystencjonalnym, żyli w zgodzie. Nic nie dzieje się z dnia na dzień! Musimy jeszcze trochę poczekać – byśmy stali się jednym ciałem – my i choroba – para kumpli, która razem idzie przez świat. 

Powoli zbliżają się pierwsze rakowe święta. Boże Narodzenie.

Jakie będą i czy będą?

Ta niepewność co dalej pozostanie z nami na zawsze…

Co robić?

Pamiętam jak usiedliśmy z Kubą wieczorem w pokoju, bez Basi, bo Basia w szpitalu i zastanawialiśmy się co nam pomoże.

Statystyka….?

Statystyka mówi, że z takim poziomem choroby, w skali od 1 do 4, a jest to trzeci poziom zaawansowania raka jajnika –  tylko 70% przeżyje maksymalnie 5 lat.

Wtedy powiedzieliśmy sobie – a właściwie Kuba powiedział…

– statystyka nas nie interesuje!

Bo żeby wyszła średnia 5, to ktoś musi żyć mniej niż 5, a ktoś więcej lat.

Nas interesowało to więcej, my chcieliśmy być poza statystyką – a nawet ją zmienić! Bo medycyna idzie do przodu, a statystyki już w chwili, gdy my o nich mówiliśmy, były nieaktualne.

Odrzucić statystykę!

Teraz, gdy o tym piszę, jesteśmy w trójkę już 7 lat!

Jest rok 2012, wracam do tyłu, wiem, że to powiedzenie to masło maślane, wracam do tyłu, ale ludzie tak mówią, więc mówię i ja.

Jest rok 2012, wracam do tyłu…

Zewsząd płyną słowa pocieszenia, bliscy i dalsi dzwonią – słuchają i nie wierzą.

Basia jest już po dwóch operacjach, po pierwszej, w lipcu w Wałbrzychu, która miała potwierdzić, że wszystko jest ok – i nie potwierdziła, bo okazało się po otwarciu jamy brzusznej, że jest bardzo źle, o czym wiedziałem tylko ja, o czym później.

I drugiej, we wrześniu we Wrocławiu, która miała załatwić problem, czyli usunąć raka –  i  nie usunęła!…

… Zanim odbyła się pierwsza operacja, „zwiadowcza” w Wałbrzychu…

By się upewnić, że wszystko jest ok – ze wszystkimi wynikami, prześwietleniami i USG, (które wykazało powiększenie za aortalnych węzłów chłonnych) – tomograf nie potwierdzał tych  wyników  –  lekarze wciąż nie mogli znaleźć przyczyny szybkiego spadania trombocytów, pojechaliśmy do Wrocławia  do znanego onkologa, z pytaniem co się dzieje i czy to, co się dzieje, nie jest przypadkiem rakiem, bo takie podejrzenia już  się wtedy zaczęły pojawiać!

Znany i powszechnie szanowany profesor onkolog, oglądając wszystkie wyniki, powiedział autorytatywnie, że na 95%  raka nie ma!

– ale widzę, ze pani jest bardzo wystraszona i bardzo się pani boi, więc jak pani chce dla świętego spokoju może się pani dać się otworzyć. Daję pani 5% na to, że to rak!

Chcę tu zaznaczyć, że dzisiaj rozumiem profesora, bo wyniki jednoznacznie nie wskazywały, na to, że to rak.

Tak – każdy może się mylić –  nawet profesor, ale Ty pacjencie, czuwaj i zaufaj swojej intuicji!

Basia zaufała i kazała się otworzyć – tak, kazała – bo wśród innych lekarzy nie było chęci na otwarcie, bo przecież wyniki jednoznacznie nic nie wskazywały.

Pierwsza operacja „zwiadowcza” w Wałbrzychu…

Po otwarciu i pobraniu materiału do badania histopatologicznego okazało się, że jest to rak jajnika 3 stopnia w czterostopniowej skali.

Basia miała intuicję! I żyje!

A lekarz?

Rutyna, nonszalancja, czy brak intuicji…?

INTUICJA – pamiętajcie o niej i lekarze, i pacjenci.

A profesor myśli, że miał rację, bo nie wie, że rak niestety był. No cóż, każdy może się mylić. Powiedzieć mu? Ha!

Operacja druga, po pierwszej zwiadowczej w Wałbrzychu, teraz we Wrocławiu: usuwanie raczka…

I okazuje się, że guz jest tak duży, że nie można go usunąć. Zaszywają Basię ponownie.

Dzwonię do Wrocławia by się dowiedzieć, jaki jest wynik operacji, byłem umówiony z panią ordynator  na telefon, bo mówiła:

–  nie ma sensu przyjeżdżać po operacji, pacjentka będzie nieprzytomna.

 Usłyszałem:

– nie mam dla pana dobrych informacji.

Okazało się, że po otwarciu jamy brzusznej, stopień zaawansowania choroby (ilość przerzutów) i duży guz uniemożliwiający oddychanie jest tak duży, że uniemożliwia przeprowadzenie operacji radykalnej, dlatego Basia kwalifikuje się na cytoredukcję, czyli chemioterapię. Zaszyli i koniec!

A więc chemia!!!

Z chemią –  by ją podać, trzeba poczekać aż rana się zagoi, bo dopóki się nie zagoi, to chemia  zabije, jak się ją poda za wcześnie a nie rak!

Niestety, rak nie czeka i ciągle sobie rośnie. Basia leży w domu i czeka na zagojenie się rany, na zdjęcie szwów.

Pojawia się wodobrzusze, 10 litrów płynów w jamie brzusznej. Wtedy nie wiedziałem, co to znaczy – wodobrzusze. A to znaczy, że organy wewnętrzne zaczynają się po prostu rozpadać, po prostu odmawiają posłuszeństwa. Choć nie wiem, czy lekarze zgodziliby się z tą definicją.

Dobrze jest czegoś nie wiedzieć. Przekonam się o tym jeszcze nie raz.

… Wspomnienie obrazu, który wciąż mam przed oczami…

Gdy przywoziłem Basię z Wrocławia do Wałbrzycha po nieudanej operacji, zatrzymaliśmy się na Bielanach pod Wrocławiem w Starbucksie. Ja na kawę, Basia by coś zjeść.

Ten Starbucks zawsze był dla nas taką przystanią – wyspą, gdzie, jak można było i był czas wcześniej przed chorobą, to zatrzymywaliśmy się i siedzieliśmy sobie na zewnątrz i cieszyliśmy się sobą, kawą i ciastkami i gadaliśmy, gadaliśmy jak zwykle…

Czasem jedliśmy kanapki, obserwując ludzi i świat dokoła.

Teraz wiem, że należy się cieszyć życiem, nie czekając na chorobę!

Starbucks…

Teraz ja siedzę w środku, a Basia w samochodzie, nie miała siły by wyjść! Zaniosłem jej kanapkę i picie. Obserwuję ją z daleka. Siedzi skulona, próbuje jeść kanapkę i popija wodą. Widzę, jak głowa jej schyla się tak, by łyknąć choć trochę wody i wgryźć się w kanapkę. Co chwilę chowa głowę w papierową torebkę, jakby chciała pożreć to, co tam najlepszego jest, jak mysz, która znalazłszy duży worek na śmieci wchodzi do środka, by wyrwać najlepszy kęs! 

Słaba, wycieńczona, bezbronna. Je – pije i walczy!

To dobrze, pomyślałem, chce żyć!

W sumie w tym obrazie, w jego opisie, nie ma nic szczególnego, ale dla mnie tam wtedy ten widok był porażający, bo widziałem jak ktoś mi najbliższy, walczy o życie nie mając już prawie życia w sobie, jakby Basia wiedziała, że jak zje tę kanapkę i popije wodą, to będzie żyć. I to życie w niej – ta wielka chęć i to niepoddawanie się śmierci, która była obok – wciąż stoją przede mną. Tak naprawdę to chciałbym ten obraz wyrzucić z mojej pamięci, bo mimo, że widziałem walkę o życie – to widziałem również osobę najbliższą, z której życie uchodzi i nie wiedziałem wtedy, jak dużo jeszcze – tego życia  – przed nami będzie.

Uciekanie przed śmiercią….

Patrząc wtedy na Basię zastanawiałem się, co dalej. W tej beznadziejnej sytuacji w której byliśmy tam wtedy, czy straciłem nadzieję? Nie – nie straciłem. Dla mnie stracić nadzieję to po prostu poddać się – a taka opcja, mimo że jest – dla mnie nie istnieje!

Dlaczego? Nie wiem!

Wracam do tu i teraz.

Rana się zagoiła, można podawać chemię!

Operacja nieudana, ta zaszyta, bez usunięcia, była we wrześniu we Wrocławiu. Przypominam!

Wróciliśmy do Wałbrzycha i czekaliśmy na zagojenie się rany.

Rana pooperacyjna się zagoiła, szwy zdjęte. Można podawać chemię!

Basia dostała 4 kursy chemii. Czas płynie – rak nie czeka.

 I już – Święta bożonarodzeniowe tuż, tuż.

Jak je zorganizować? Co kupić? Jestem tak na fest, po raz pierwszy na całego włączony w przygotowania. Uczę się tego, czego przeważnie nie robią chłopcy, synowie, mężowie. Próbuję robić zakupy, powoli mi się to udaje. Co, gdzie, jak i kiedy. Proste rzeczy, gdzie leży masło w sklepie, że pod spodem albo w głębi półki są warzywa świeższe, a kiełbaski, sery z dłuższym terminem ważności. Jak wybrać świeże mięsa, warzywa, owoce. Sprawdzić daty ważności, nie dać wcisnąć sobie byle czego, a ekspedientki widząc faceta wcisną mu spokojnie wszystko. Nawet kwiaty dla ukochanej w takim stanie, że padną gdy się je do ukochanej doniesie. Co to wołowina, cielęcina, rozbef, łopatka, gicz.. jakoś to wszystko powoli udaje się ogarnąć i nauczyć się.

Telefony wsparcia dzwonią.

 Któregoś dnia telefon z sądu.

– Basiu, ktoś od nas wpadnie do was na chwilę, nie martw się, tylko na chwilę.

Faktycznie ktoś wpada, ale nie pamiętam kto to był – wiem tylko, że to była koleżanka – zostawia kopertę i znika, by nie przeszkadzać i nie zawracać głowy. Otwieramy z Basią kopertę – pieniądze i życzenia szybkiego powrotu do zdrowia z podpisami całego zespołu… znowu łzy… Pieniądze…. Ważne, ale pamięć jeszcze ważniejsza. Pieniądze – bez proszenia o nie –  jednak same nie przyszły. Ktoś wpadł na pomysł, ktoś pozbierał, ktoś przyniósł.

Proście, a będzie wam dane.

Ale my nie prosiliśmy i nam dano!

Za jakiś czas – telefon drugi….

– Basiu, nie rób nic na święta, przygotowujemy dla was świąteczną paczkę. 

Mamy nie kupować, nie gotować, nie piec, nie marynować – święta przyjdą do nas same.

Ja w teatrze dostaję zapomogę z funduszu socjalnego, którą na uroczystym wigilijnym spotkaniu całego teatru mi wręczono. Znowu łzy? Nie – opanowałem się… 

I nadszedł ten dzień. Dzwonek do drzwi. Witamy się. Wzruszenie. Tak, to jest paczkowa delegacja. Jola Wieteska-Lis z mężem, Staszkiem Marciniakiem. Sądowa delegacja. Rozkładają wszędzie torby, pudełka, udekorowane gałązkami świerków, sosny, daglezji i choinkowych bombek. Opisują, co od kogo. Wszystkie prezenty opisane, mamy je oglądnąć później. Niektóre garnki, słoiki i szczelne plastikowe pudełka mają wrócić do właścicieli.

I znowu wzruszenie i łzy, i przyspieszone bicia serca.

Dużo tych łez, no nie? No tak – tak na początku było.

Składamy sobie z Jolą i Staszkiem życzenia.

Zostało zrobione zdjęcie do dokumentacji, potem herbata, ciastka i kawa. I rozmowy o życiu, nie o chorobie. O sądzie, teatrze, i o myślistwie, bo Staszek jest myśliwym. Myśliwy to las, a las to zwierzęta, przyroda – natura. Las to świat dla mnie nieznany, dlatego zawsze Staszka o wszystko pytam. Pytam o bobry i czy to dobrze, że są pod ochroną, i o dziki, i o dokarmianie w zimie. Pytam o wszystko, co związane z lasem i ochroną przyrody. Ja jestem po technikum ogrodniczym i miłość do przyrody we mnie już na zawsze została. Jak mówią Holendrzy -ogrodnicy mają zielone palce. Podoba mi się to, powiedzenie. Ja na pewno mam zielone palce.

Podoba mi się, że rozmawiamy o życiu, a nie o śmierci.

Ta wizyta była nam bardzo potrzebna. Pojawiło się na chwilę – u nas w domu – zdrowe życie.

I już kilka godzin minęło. Pożegnanie i myśl gdzieś głęboko schowana, jak to będzie dalej?

W domu cicho i pusto, zostaliśmy sami, tylko my dwaj – tak sobie często mówiliśmy my dwaj – Basia i ja. Siedzimy w fotelach, nie wiemy co mówić, wszystko się miesza – trzeba ochłonąć. Idziemy do kuchni rozpakować prezenty.

Są ciasta, bigosy i ryby różne, śledzie i po tym samym grecku, pierogi i uszka, barszcz, są drobne prezenty i kartki – czasem dłuższy list z życzeniami od serca! Oglądamy wszystko dokładnie, jak filatelista cenny znaczek. Cieszymy się i ustawiamy, przestawiamy słoiki, ciasta, ryby. Segregujemy: co do lodówki, który bigos zamrozić. A życzenia na osobna kupkę. Basia zapisuje wszystko na specjalnej kartce, bo już wie, że odpisze imiennie wszystkim.

… Chwila ciszy miedzy nami, którą tak trudno opisać, że cieszysz się i nie wiesz co powiedzieć. Warto żyć….

Później przyjeżdża Kuba, pokazujemy mu wszystko i czytamy – wszystkie z serca życzenia…

Paczki znaczą dla nas więcej, niż zawarte w nich kalorie.

Smaki z serca…

Ktoś musiał wpaść na pomysł. Musieli się dogadać, kto – co – ile, by nie było tak, że będą tylko śledzie, albo bigosy, serniki, makowce, pierniki, albo ryby po tym samym grecku. Trzeba było później to wszystko popakować, opisać, udekorować i włożyć do lodówki, by się nie zepsuło i przywieźć, a potem usunąć się w kąt, bo Basia zmęczona chorobą nie może gości przyjmować.

Jeden z pacjentów onkologicznych opowiadał w jakimś filmie: przyszli do mnie i śpiewali mi piosenki, a ja czułem się kochany.

Myślę, że kochana czuła się również Basia.

 Czas poświęcony naszej Basi.

Mamy świadomość tego czasu dla nas.

I już po świętach, Basia robi specjalną kartkę świąteczną, taką dużą, prawie obraz, która będzie wisieć w sądzie aż do Świąt Wielkanocnych. Wszystkim napisze podziękowania i życzenia –  z serca.

I już Święta Wielkanocne – znów to samo, tylko potrawy inne. Przyszły cztery koleżanki, bo się trochę lepiej Basi zrobiło. I znów wzruszenie, opowieści co w sądzie i radość, że doczekaliśmy Świąt Wielkanocnych, bo w chorobie nowotworowej każdy dzień darowany…

Jesteśmy tą powtarzającą się pamięcią wzruszeni i skrępowani…

I znowu specjalna kartka z życzeniami wędruje do sądu, a zamiast choinki, Mikołaja i bombek namalowane pisanki, zające i bazie…

Ta kartka znajdzie się obok tej Bożonarodzeniowej, obie w sądzie, w pokoju dla wszystkich będą sobie wisiały  – powoli robi się galeria świątecznych kartek Basi. Bożonarodzeniowej nikt nie chce zdjąć, bo życzenia – takie szczere, bo piękna i tyle ciepła w niej… Co roku kartek i życzeń przybywa.

I tak powstaje w sądzie galeria Basiowych ozdobnych życzeń, wszystkie wiszą do dziś, bo takie ładne, takie szczere no i przez naszą Basię zrobione.

Poprosiłem Basi koleżankę, by zrobiła zdjęcia tych wszystkich kartek Basi…

Po jakimś czasie Basia powiedziała: dziękuję ci, Rysiu, za te zdjęcia.

I znów Basia odpowiada imiennie wszystkim – każdy dostanie zająca, pisankę lub bazię!

Sądowa energia i idziemy dalej…

Bo te bożonarodzeniowe ciasta, ryby, bigosy i wielkanocne mazurki, jajka w majonezie, białe kiełbasy, chrzan, szynki, to nie tylko pamięć. Te świąteczne odwiedziny stają się tradycją. Wszyscy dzielimy się miłością. Banał? Nie!

I tak przez kolejne święta, przez 7 lat.   

Tak – deklaracja tej pomocy pojawia się wciąż na rożnych poziomach i z różnych stron. W teatrze wspierają mnie dosłownie wszyscy, ale wsparcie otrzymujemy nie tylko z teatru i sądu…

Często, gdy dziękuję tym wszystkim dobrym duchom, którzy nas wspierają, mówią – daj spokój to – drobnostka.

Nie – to nie jest drobnostka! Wszystkim, którzy nam pomagają dobrym słowem i duchem,  mówię:

– To jest tak, jakbyś dał nam taką niewidzialną tabletkę, której się nie połyka i nie popija, a mimo to ta tabletka właśnie – działa i bardzo pomaga.

Zdziwienie na twarzy. Tak – bo oni tak z serca.

Tak te świąteczne paczki stały się dla nas przez lata niekończącą się opowieścią.

Ale nie tylko paczki. Telefony, esemesowe emotikonki i ciepłe słowa, e-maile… Grupa wsparcia wciąż się powiększa. I tak powstała grupa którą nazywam sobie „Nasze Multi Kulti”.

Multi Kulti, to taka nasza grupa, która nam nieustannie pomaga i wciąż się rozrasta. A Multi Kulti dlatego, że są w niej ludzie o rożnych poglądach, wiarach, ateiści i inni… iści i bez-iści i wszyscy się łączymy bo to, co nas łączy, to nie religie albo ich brak. To człowiek, miłość, empatia, współczucie.

Bo na poziomie rodziny tu na dole, na Karłowicza, gdzie mieszkamy, można stworzyć Wieżę Babel.

Wieża Babel, która stała się dla mnie faktem, nie teorią, właśnie dzięki naszej grupie Multi Kulti. W tej grupie są ludzie, którzy wierzą i modlą się w naszej intencji i zapalają świeczki w swoich kościołach. Są wśród nich katolicy, protestanci, prawosławni, ewangelicy, buddyści, adwentyści dnia 7 i ateiści, agnostycy. I wszyscy, gdy się spotykamy w różnych konstelacjach, potrafimy ze sobą rozmawiać. Potrafimy nie kłócić się, szanujemy się nawzajem, szanujemy swoje poglądy, zwyczaje i to, że inaczej obchodzimy święta.

Nasze Multi Kulti staje się dowodem na to, że można normalnie żyć obok siebie, szanować się i modlić się do swoich Bogów. Inność – to właśnie nas łączy.

Czy potrzebna jest choroba?

Nie!! My w tym naszym Multi Kulti szanowaliśmy się zawsze. Nam choroba nie była potrzebna.

Powoli Multi Kulti zaczęło przekraczać granice.

I tak Gosia w Lesku modli się za nas i pali świeczki, Jadzia w Brukseli i Agnieszka w Holandii. Jasio w Niemczech, Jasio jest kościelnym w Lorach, Mirka z Leszkiem w Hamburgu, Ola we Francji, inna Gosia w Lublińcu, a jeszcze inna we Wrocławiu, mój brat w Stanach, Tomek z warsztatu i Joanna-Asia P która, gdy jeszcze nie było wiadomo, że rak i spadały tylko płytki, zawsze z nami była. Wciąż pamiętam Cię, Asiu jak w Netto patrzyłaś na nas z tak ogromnym współczuciem… i wielu, wielu innych!

I tak sobie myślę, że kiedy już ludzie będą latać na księżyc, tam i z powrotem, to z księżyca też będą do nas dzwonić.

I wciąż dzwonią, piszą, na Messengera, WhatsAppa… I łączą się dwa światy, trzy światy, cztery światy. Tam i Tu.

I wciąż słyszę słowa: Rysiek – jak będziesz potrzebował pomocy, to dzwoń o każdej porze dnia i nocy.

A gdy trzeba było zawieźć Basię na badania do Wrocławia, to wiozła ją Bożena Niemasz, a Staszek Latuszewski od Uli do szpitala, Pani Jola sąsiadka do lekarza. Jola Wieteska-Lis od Staszka gotowała w nocy zupę i Bożena kiedyś też.

Moje Multi Kulti – wszystkich was tu nie jestem w stanie wymienić. Pamiętajcie, wasze magiczne, niewidzialne tabletki w koszyczku na lekarstwa mam i w każdej chwili mogę je sobie wziąć, a one się nie zużywają. Wiem, że nie robicie tego, bym o was pisał. Dziękuję wam Bardzo.

Moje Multi Kulti.

4 thoughts on “NIEKOŃCZĄCA SIĘ OPOWIEŚĆ – PACZKI

  • To piękne co napisałeś, tak piękne jak ludzie, którzy nieśli Wam w tych koszyczkach nie tylko jadło dla ciała, ale głównie pokarm dla duszy, pokarm , który tak pięknie nazwałeś – „niezużywającą się tabletką”, może nie ratującą życie, ale wzmacniającą chęć walki o nie, i radość istnienia wśród NICH – tak Dobrych, Wrażliwych ISTOT i siłę do walki o dalsze trwanie mimo cierpienia i łez.

  • Książka Ryszarda Węgrzyna pt. „Naszej trójcy historia” jest zbiorem przepisów normujących funkcjonowanie czegoś, określających zasady według powtarzającego się rytmu, zatem jest jak w maszynie, urządzeniu mającym za zadanie utrzymanie stałej ilości obrotów, stałej temperatury, stałego ciśnienia. Miarowość, powtarzalność zdarzeń występujących w jednakowych odstępach czasu jest niczym regularny oddech, puls, zatem są to wymagane warunki przebiegu nieodwracalnego procesu. Reguła i erudycja Ryszarda Węgrzyna są ostre, surowe i ścisłe, mające na celu przystosowanie osoby do życia społecznego mimo utraty zdrowia, gdy stała się inwalidą i utraciła zdolność do pracy. Elementy pamięciowe niczym w komputerze służą autorowi -podmiotowi do przechowywania informacji, natomiast w kościele katolickim osiąga się wewnętrzne skupienie i pogłębia je w czasie rekolekcji, co Ryszardowi Węgrzynowi w „Naszej świętej trójcy” się spełniło i udało.

Skomentuj admin2315 Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

error: Content is protected !!